Maskara Diorshow to dla mnie produkt kultowy. Bo to pierwszy wysokopółkowy tusz, który sobie kupiłam i do dziś mam do niego ogromny sentyment. Pamiętam jak pierwszy raz spotkaliśmy się jeszcze za czasów mojej studenckiej pracy w Sephorze (czy to się odmienia???), wydawał się taki wow i jednocześnie taki niedostępny...
Praca w Sephorze miała jednak ten swój urok, że można było wielu produktów spróbować. Do dziś się śmieję, że to była taka praca, z której wychodziłam ładniejsza i lepiej pachnąca niż przyszłam ;)
Jak już trochę się pozmieniało i mogłam sobie na bieżąco na niego pozwolić jeszcze nie raz wracałam właśnie do Diorshow, później nastąpiła przerwa na testowanie wszystkich innych dóbr, które dziś oferuje nam rynek, aż jakiś czas temu znów do niego wróciłam. Co prawda napisano już o nim sporo, ale i ja dorzucę swoje trzy grosze.
Diorshow z założenia jest tuszem wydłużająco - pogrubiającym do tworzenia mocnego makijażu oczu. Szczoteczka jest jedną z większych, jak i największą, z jakimi się spotkałam, takie prawdziwe XXL. Kiedyś zupełnie mi to nie przeszkadzało, dziś stwierdzam, że chyba jednak wolę szczoteczki drobniejsze, które pozwalają na wykonanie bardziej precyzyjnego makijażu. Bo przez swą wielkość szczoteczka ta stwarza jednak pewne ograniczenia i trzeba z nią trochę popracować. Zdarzało mi się kończyć z czarną plamą na nosie...
Moje rzęsy z natury są długie i lekko podwinięte, a tusz ma dla mnie wzmacniać ten efekt. I Diorshow faktycznie zauważalnie wydłuża i pogrubia rzęsy, nadaje im też naprawdę głęboki, intensywnie czarny kolor. Jednocześnie mimo zauważalnego zwiększenia objętości, nie tworzy teatralnego efektu, a rzęsy nie wyglądają na przesuszone tylko pozostają elastyczne. Nie ma żadnych grudek, nic mi się nie kruszy, a wieczorny demakijaż jest bezproblemowy.
Ale..., bo niestety jest ale. Diorshow ma precyzyjnie rozdzielać rzęsy, i tu nie do końca się zgodzę z deklarowanym działaniem. Bo jednak podczas nakładania, mimo, że staram się już robić to bardzo precyzyjnie, tusz potrafi sklejać rzęsy. A ja wtedy bawię się w ich czasochłonne rozdzielanie. Nie mam natomiast problemu z jego wysychaniem, a takie opinie często przewijały mi się w sieci. Tusz mam otwarty już dobre kilka tygodni i nic się nie dzieje.
Na zdjęciach rzęsy po jednokrotnym przemalowaniu.
Są więc plusy i minusy.
Na plus na pewno: wydłużenie, pogrubienie, zwiększenie objętości, mocny i intensywny kolor czerni, żadnego kruszenia, no i pojemność. Bo Diorshow ma aż 11,5 ml.
Na minus niestety sklejanie rzęs.
Wielkości szczoteczki nie klasyfikuję bo to już kwestia tego co kto lubi. Jeśli chodzi o cenę, na stronie Douglasa kosztuje 155 zł, daleka jednak zawsze jestem od oceniania tego aspektu i staram się tego nie robić. Produkt jest wart tyle, ile jesteśmy w stanie za niego zapłacić więc każdy z nas będzie miał swoją opinię.
Pewnie jeszcze nie raz wrócę do Diorshow, ale myślę, że są inne, często prostsze w obsłudze tusze, które są w stanie zapewnić podobny efekt. Chociażby Eyes to kill, który wybił mi się ostatnio na piedestał. A swego czasu wrzucając zbiorczy post zakupowy przedstawiałam swoje tuszowe zapasy więc jest szansa, że i wśród nich trafi się jakaś nowa perełka.
Kasia