Zdążyliście już pewnie zauważyć, że jak wpadnę w jakąś markę to trzymam się uparcie. To tak jak z jakimś utworem, który wpadnie mi w ucho, słucham do znudzenia. Tak samo jest The Body Shop, no i z Mac, bo one obie zdominowały ostatnio moje zakupy, chociaż oczywiście każda innego rodzaju. A żeby tak tylko o Mac nie pisać chociaż w zapasie co nieco jeszcze jest, to dziś będzie słonecznie i na słodko.
Raspberry czyli malina to efekt marcowej promocji w TBS na linię Peach & Raspberry, kup 4 płać za 2. No powiecie jak można było nie kupić? :), zakładając, że tak czy siak, prędzej czy później będę musiała kupić zarówno masło jak i peeling. No więc oczywiście kupiłam dwa masła oraz dwa peelingi.
Zapach zaś podobnie jak przy żelu pod prysznic, słodki, bardzo podobny do soku malinowego sprzedawanego w sklepach. Będzie miał jak zawsze zwolenników i przeciwników, nuda by była jakbyś we wszystkim się zgadzali ;)
Ależ mi te zdjęcia słoneczne wyszły :) Dziś od rana w Gdańsku pogodnie więc idealnie wpisują się w klimat. Oby tylko pogoda się utrzymała bo prognozy były różne.
Kasia
Obecnie w użyciu jest malina bo w międzyczasie przybył mi na stan żel oraz balsam, o których pisałam -> tutaj, a ja lubię używać wszystko w komplecie. Tak jak już pisałam poprzednio, zapach to kwestia indywidualna, albo zaskoczy albo nie. Mi malina podeszła zdecydowanie bardziej niż używana wcześniej jagoda, ale już nie tak bardzo jak mango czy brzoskwinia.
Sprawa z peelingiem ma się jednak o tyle inaczej, że jego zapach jest zdecydowanie bardziej orzeźwiający, a przez to nie tak słodki jak zapach żelu, balsamu czy masła. Kolor no cóż, mniamm, mniamm :) Mus malinowy jak nic. Zresztą przypomina go też konsystencja ponieważ jest galaretkowata, ale bardzo lekka. Nie ma żadnego problemu z wydobyciem produktu z opakowania. Nakładany na suchą skórę ma bardzo dobrą przyczepność, na mokrą zgoła inaczej. Próbowałam i za każdym razem mam na szybie kabiny prysznicowej placki przyklejonego musu ;) Pestki ścierają delikatnie, nie spotkałam się z opinią, że miałyby powodować jakiekolwiek podrażnienia. W moim przypadku nie ma tu jednak mowy, jak przy niektórych peelingach, o efekcie nawilżenia. Balsam lub masło po, jak najbardziej wskazane.
I jeszcze jedno, może banał, ale podzielę się :) Aktualnie używany przeze mnie peeling stoi zawsze na półce w kabinie prysznicowej. Siłą rzeczy opakowanie narażone jest na ciągłe zalewanie wodą. Zdarzało mi się, że z opakowań innych produktów odchodziły etykiety co wyglądało średnio estetycznie i drażniło mi oczy za każdym razem jak brałam prysznic. Tutaj, zresztą opakowanie jest na zdjęciu, po dobrym miesiącu użytkowania nic się nie odkleja. Ufff.
Masełko, ehhh masełko. Lubię tę konsystencję, którą mają właśnie masła z The Body Shop. Zbita, konkretna, jak typowe masło spożywcze. Bardzo mi to odpowiada. Masło idealnie się rozprowadza i naprawdę nie trzeba go wiele aby pokryć skórę. Wchłania się praktycznie natychmiastowo i nie pozostawia tłustej warstwy. Mamy za to delikatnie napiętą i dobrze nawilżoną skórę, zdecydowanie lepiej niż w przypadku balsamu z tej samej linii.
Zapach zaś podobnie jak przy żelu pod prysznic, słodki, bardzo podobny do soku malinowego sprzedawanego w sklepach. Będzie miał jak zawsze zwolenników i przeciwników, nuda by była jakbyś we wszystkim się zgadzali ;)
Jak skończę te dwa produkty to biorę się za brzoskwinię. Peeling już zbliża się do końca bo przykryte jest już jedynie dno, ale masło chyba nie ma końca... Używam, używam, używam, a ono wciąż tam jest. Ma to oczywiście swoje plusy jeśli chodzi o wydajność, ale wiecie... chciałoby się już czegoś nowego :)
Ależ mi te zdjęcia słoneczne wyszły :) Dziś od rana w Gdańsku pogodnie więc idealnie wpisują się w klimat. Oby tylko pogoda się utrzymała bo prognozy były różne.
Kasia