Przyznam się wam, że zawsze byłam zwolennikiem teorii, że nie ma co wracać podróżniczo dwa razy w to samo miejsce. Że jeszcze tyle świata jest do zobaczenia, że każdy powrót powoduje, że gdzieś indziej mogę nie dojechać, czegoś nie zobaczyć. I nie mam na myśli po prostu odhaczania kolejnych miejsc na mapie podróży. Po prostu podróżując mam świadomość, że totalnie wszystkiego i tak na pewno nie zobaczę, nie jestem rasowym podróżnikiem, nie mam takiej możliwości, i w sumie na ten moment również chęci, aby poświęcić się tylko podróżom. Z pracy też mam frajdę. Mam więc świadomość ograniczonego poznawania nowych miejsc. Co do zasady więc w te same miejsce nie wracam, ale jak zawsze... są wyjątki od zasad.
Włochy są jednym z niewielu kierunków, na które chcemy wracać i wracać, i poznawać ten kraj bardziej. I tak któregoś wrześniowego dnia stwierdziliśmy, że w całym tym rozgardiaszu dnia codziennego, w tym roku nie zdążyliśmy odwiedzić jeszcze Włoch. Zamarzyła nam się prawdziwe włoska pizza, makarony, wąskie uliczki, moda na ulicach. Dwa razy nie trzeba powtarzać, sprawdzamy bilety.
Są, 39 zł za osobę w dwie strony. No żal nie skorzystać. Tylko czasu mało na miejscu. Wylot w poniedziałek, powrót już we środę rano. To daje raptem jeden pełny dzień na miejscu. Lądujemy w Bergamo, przy tak ograniczonej licznie dni na miejscu, nie ma specjalnie czasu żeby transferować się gdzieś dalej wgłąb Włoch. Bo musicie wiedzieć, że my bardzo sobie chwalimy podróże po Włoszech koleją, są naprawdę proste w obsłudze. Pamiętajcie tylko o konieczności kasowania biletu przed wejściem do pociągu.
No ale dni mało, szybka decyzja, zostajemy w Bergamo lub w Mediolanie, i tu i tu już byliśmy.
Padło na Mediolan. Tym sposobem pierwszą kawę w poniedziałek piliśmy już w Mediolanie :) Nie, wróć. Pierwsza to już w sumie była na lotnisku w Bergamo. Do autobusu transferowego było jeszcze 10 minut więc idealny czas na wypicie kawy przecież :) Nie mogliśmy sobie odmówić.
Powiem Wam, że wydawało mi się, że znam Mediolan. Przecież byłam tam już, i jeszcze z dwa razy przejazdem też spędzając na miejscu chwilę czasu.
Co za bzdura. Nie znałam tego miasta w ogóle. Okazało się, że przeszłam po prostu najważniejsze, turystyczne punkty i wydawało mi się, że poznałam miasto.
Dopiero teraz, gdy polecieliśmy z nastawieniem, co prawda błędnym, ale jakże okazało się przydatnym, że zwiedzać to my już nie musimy. Okazało się, że mogliśmy poznać miasto z innej różnej strony.
Nie mieliśmy żadnych oczekiwań, żadnych miejsc do odwiedzenia na liście. Chcieliśmy po prostu pospacerować ulicami, znów poczuć ten włoski klimat, poobserwować ludzi na ulicach, rozkoszować się włoską kuchnią. Nawet mieszkanie wynajęliśmy w bardziej odległej części miasta, tak żeby bardziej poznać to, co lokalne. O mieszkaniu pisałam TUTAJ
I dopiero wtedy, mając czas, nie spiesząc się zupełnie nigdzie mieliśmy okazję bliżej poznać takie dzielnice jak Brera, Isola, Navigli.
Zauroczyłam się uliczkami Brery, tymi wszystkimi małymi sklepikami. Mosty w Navigli, te knajpki przy brzegu - teraz wiem skąd określenie Wenecja Mediolanu.
I o ironio, do Brery na przykład trafiliśmy zupełnie przypadkiem, kiedy stwierdziliśmy, że okolice Katedry to już nie dla nas, za dużo ludzi, za bardzo turystycznie.
Podróżując w nowe miejsce, mimo świadomości, że wszystkiego przez kilka dni nie zobaczę, to jednak mam wewnętrzną presję - zwiedzaj, zwiedzaj bo czasu mało. Siłą rzeczy zaczynam od najbardziej popularnych punktów, a na pozostałe okazuje się, że czasu już braknie. Trudno trochę mieć tu do siebie pretensje. Jak nie znamy miasta, kierujemy się przewodnikami. Taka prawda.
A dopiero gdy wróciłam bez planów, z myślą, że po prostu odpocznę, zobaczyłam zupełnie inne miasto. Bo nie miałam żadnych oczekiwań. Warto czasem wrócić i przestać się spieszyć przede wszystkim.
Nie, nie zrezygnuję z poznawania nowych miejsc. Mimo wszystko ciągnie mnie w nowe miejsca, ale przyjęłam sobie, że chcę choć raz w roku wracać w miejsce już teoretycznie znane, tylko po to by odpocząć i może właśnie poznać to miejsce raz jeszcze na nowo.