Prawo jazdy posiadam dokładnie od 16 lat. Jak by na to nie spojrzeć, szmat czasu. Gdy robiłam kurs i zdawałam egzamin byłam jeszcze na studiach. Kiedy to było, kiedy ten czas minął...
Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką motoryzacji, nie interesowałam się samochodami, nie ciągnęło mnie specjalnie za kierownicę. Zrobiłam kurs bo uważałam, że prawo jazdy po prostu mi się przyda. I całe szczęście chociaż, że to wtedy zrobiłam, chociaż błędów nie uniknęłam niestety...
Gdybym dziś nie miała uprawnień, nie wiem czy zdobyłabym się na kurs i podejście do egzaminu. Jest w tym coś, że jednak z wiekiem jest trudniej. Mniej czasu, więcej strachu.
Na szczęście choć ten problem mnie nie dotyczył. Zrobiłam kurs, podeszłam do egzaminu, zdałam za drugim razem. Dobrze się czułam za kierownicą, nie miałam jakiś większych problemów z jazdą, opanowałam kwestie techniczne, wyuczyłam się przepisów. I to by było na tyle. Bo w tym momencie moja przygoda z prowadzeniem samochodu się zakończyła.
I TO BYŁ NAJWIĘKSZY BŁĄD JAKI MOGŁAM ZROBIĆ
Sytuacje gdy prowadziłam wtedy samochód były sporadyczne, tak sporadyczne, że w końcu zaczęłam czuć się tak niepewnie, że zupełnie zaprzestałam prowadzenia samochodu.
To było najgorsze co mogłam zrobić. Zamiast pożyczać samochód, zamiast odłożyć na swój, choćby jakikolwiek, ja odpuściłam. No bo przecież najwyżej później zacznę, tego się nie zapomina, da się żyć bez, no i pewnie da się, ale jak kłopotliwe to bywa przekonywałam się później kiedy było już dla mnie za późno. A w międzyczasie pojawiły się lęki, że jednak nie ogarnę.
Jak źle by nie było, zawsze może być gorzej. No i przytrafił się wypadek. Nie, nie prowadziłam. Byłam pasażerem. Poślizg, dachowanie... biorąc pod uwagę jak wyglądał samochód po, cud, że przeżyliśmy. A strach rósł.
Wiecie, najgorzej jest wiedzieć, że można coś zrobić, bo przecież miałam uprawnienia do kierowania, i jednocześnie nie móc tego zrobić. Ze strachu.
Próbowałam jazd doszkalających, a jakże. Świetnie się czułam za kółkiem..., do czasu gdy obok był instruktor, który w każdej chwili mógł zareagować. Po wyjeżdżonych godzinach nawet on stwierdził, że dalsze jazdy nie mają sensu bo ja potrafię prowadzić samochód, tylko muszę to zacząć robić sama. Wziąć odpowiedzialność, za siebie i za innych na drodze.
I tak minęła jesień i zima, gdy w samochodzie, który czekał na mnie pod domem zdążył paść akumulator, a ja go ani razu nie odpaliłam. W końcu samochód poszedł na sprzedaż i tyle było mojego jeżdżenia.
Żebyśmy dobrze się zrozumieli.
NIE KAŻDY MUSI PROWADZIĆ SAMOCHÓD
Uważam wręcz, że prawo jazdy jest zbyt powszechne. Komunikacja publiczna też daje radę. Pytanie tylko jaki styl życia kto prowadzi, i w jaki sposób to samodzielne prowadzenie może wykorzystać.
Ja na przykład miałam świadomość, że fakt, iż nie prowadzę bardzo ograniczał mnie zawodowo, na starcie musiałam skreślać wszystkie oferty gdzie prawo jazdy było niezbędne. A nawet gdy podejmowałam pracę, a w większości pracowałam w dużych firmach, które miały do dyspozycji floty samochodowe, to jednak zdarzało się, że konieczne było przemieszczenie się z punktu A do punktu B, no, lawirowałam wtedy trochę. Dziś pewnie dla wielu zaskoczeniem jest, że tyle lat nie prowadziłam, bo nie przyznawałam się do tego publicznie.
Gdy zaś wywróciłam moje życie zawodowe do góry nogami i poszłam na swoje, problem stał się jeszcze większy. W mojej branży, a pracuję przy obsłudze mieszkań w ramach wynajmu krótkoterminowego, samochód wydaje się być niezbędny. Oczywiście, tu znów pojawia się fakt, że jakoś mimo wszystko dawałam sobie radę. A to ktoś mi podrzucił choćby pościele, a to wzięłam taksówkę itd. Wiecie, jak człowiek potrzebuje, to się zawsze zorganizuje. Ale to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę.
Kiedyś usłyszałam słowa, które pamiętam do dziś:
WIDOCZNIE WCALE NIE JEST CI JESZCZE TAK ŹLE, SKORO MIMO WSZYSTKO NIE PROWADZISZ
I coś w tym było. Lawirowałam, zawsze było jakieś wyjście awaryjne. Zawsze ktoś pomógł. Aż przyszedł taki dzień gdy czara goryczy się przelała.
W pracy nawarstwiło mi się wyjazdów i przyjazdów, było mnóstwo pościeli do odebrania z pralni i do rozwiezienia po mieszkaniach, a w TV trwały Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. A co Mistrzostwa miały z tym wspólnego? Ano to, że mój P. nie mógł mi pomóc i przewieźć tego wszystkiego bo po prostu oglądał mecze. Jego prawo, piłka to jego pasja. Zaproponował, że pomoże mi jak skończą się wszystkie mecze tego dnia. I tak jechaliśmy z tym wszystkim koło godziny 23. Byłam wściekła. Na siebie. Że sama doprowadziłam do sytuacji gdy nie jestem w stanie samodzielnie wykonać mojej pracy. Jak mam działać, jak mam się rozwijać skoro nie mam fizycznej możliwości wykonywać swoich obowiązków. Sporo łez się wtedy wylało.
I stwierdziłam, że koniec, kupuję samochód. Jak kupię, a dokładniej wezmę leasing bo to w moim przypadku najbardziej korzystne rozwiązanie, i przyjdzie mi za to płacić to będzie dodatkowa motywacja. Pożyczanie auta od P. nie miało sensu, on swoje wykorzystuje na codzień w swojej pracy, znów korzystałabym sporadycznie. Musiałam mieć swoje.
W TEN SPOSÓB PIŁCE NOŻNEJ ZAWDZIĘCZAM POWRÓT ZA KÓŁKO
Nie wiem jak u was, ale u mnie jest tak, że jak wpadnę na jakiś pomysł, to muszę działać od razu. Póki jeszcze mam zapał, bo ten u mnie szybko gaśnie jeśli nie przechodzę do działania.
Następnego dnia pojechaliśmy do salonu. W planach były trzy do odwiedzenia, byliśmy tylko w jednym. Ładny? Ładny. Posiedziałam w środku, stwierdziłam, że biorę. No bo co ja tam wielce mam oglądać jak ja na dobrą sprawę nie mam żadnego doświadczenia i porównania. Skoro P. też potwierdził, że auto w porządku to nie ma co się zastanawiać. I tak lawina ruszyła.
W międzyczasie pochwaliłam się swoją decyzją w moich social mediach, i wiecie co. Choć to było ogromne ryzyko, to jednak była to świetna decyzja. Padło publiczne zobowiązanie. Oczywiście, że zawsze można się wycofać, wszystko da się wytłumaczyć, ale jednak byłoby mi wstyd. Chociaż to spora presja, to jednak i genialny motywator.
A dlaczego nowy samochód? Bo stwierdziłam, że w takim będę czuła się pewniej, że będzie bardziej niezawodny. Że nawet jak go trochę pomęczę na początku, to nie odbije się to na jego stanie technicznym tak, jak mogłoby to się odbić na samochodzie, który ma już swoją historię. Że nie zatrzyma mi się nagle gdzieś na skrzyżowaniu bo okaże się, że coś mu tam padło. Że nawet jak go stuknę z lewej, to nie odpadnie mu od razu nic i z lewej, i od razu z prawej strony.
Ten post też traktuję jak swego rodzaju zobowiązanie. Mi to pomaga.
Prowadzę, na początku z kimś. Nawet mój tata przyjechał specjalnie żeby ze mną potrenować, przypomniał mi na spokojnie podstawy, które dla osób prowadzących regularnie są pewnie banałem, a które ja musiałam sobie przypomnieć. Kilka godzin jeździliśmy po ogromnym parkingu żebym w ogóle mogła sobie przypomnieć jak to było.
Teraz jeszcze cały czas jeździ ze mną koleżanka, co wieczór objeżdżamy ulice żebym oswoiła się z ruchem. Przejechałam też za dnia przez kilka większych gdańskich ulic, będąc pełnoprawnym uczestnikiem ruchu. Pewnie większość z was nie pamiętam już co to za radość, chociaż wiem po wiadomościach, które dostałam na Instagramie, że osób w mojej sytuacji również jest sporo. Radość i duma. Teraz to dopiero wiem co to znaczy cieszyć się z małych rzeczy.
Uczę się, długo jeszcze będę się uczyć. Ale podjęłam zobowiązanie i je realizuję. Wiem, że z każdą jazdą będzie łatwiej.
Przyszedł po prostu moment kiedy straty okazały się większe niż strach, który mi towarzyszył. Jak zawsze, najtrudniej jest podjąć tę decyzję, później paradoksalnie jest już łatwiej.
Bezpiecznych dróg dla nasz wszystkich.
A, i nie podjeżdżajcie na sam tył, samochodom, które czy stoją czy jadą przed wami, dla dobra nas wszystkich. Nigdy nie wiecie kto jest tam z przodu, ograniczone zaufanie najlepszym przyjacielem.